Dwa tygodnie temu odwiedziłyśmy Norwegię (o której będzie osobny wpis, bo nazbierałam sporo zdjęć/słów i potrzebuję dać im ujścia), ale zima to zdecydowanie nie nasza pora roku, więc postanowiłyśmy udać się na południe w poszukiwaniu wiosny. Nie musiałyśmy szukać daleko, znalazłyśmy ją w Rzymie, razem z mandarynkami na drzewach, rześką wonią świeżej trawy i piętnastoma stopniami na plusie. Tylko ludzie mieszkający w campingach obok, opatuleni zimowymi kurtkami, patrzyli na nas jak na wariatki. Śniadania na zewnątrz, a wieczorami picie wina na tarasie, to chyba niezbyt powszechna praktyka we Włoszech o tej porze roku.
Pomiędzy dwudziestoma kilometrami, które pokonywałyśmy rzymskimi uliczkami codziennie, zdążyłyśmy wypić kilkadziesiąt filiżanek najlepszej w moim życiu kawy (swoją drogą, tylko 1 euro za filiżankę!). Ta rozpuszczalna z zimnym mlekiem, którą siorpię teraz z dużego kubka, smakuje po przylocie o wiele wiele gorzej niż wcześniej. O ile na co dzień wcale nie pijam espresso, tam mogłabym żyć tylko nimi. Do tego ciepłe rogaliki z rozpływającą się nutellą i mogłam umierać.
Włosi nie śpieszą się nawet w stolicy. Celebrują. Co zresztą nieszczególnie mnie dziwi - przy takiej kawie... :D Nie widziałam ani jednego człowieka, który biegłby z papierowym kubeczkiem przez miasto, gdzie np. w Oslo, nikt z kubkiem nie siadał. Choć fakt, sam charakter miasta jest tu zupełnie inny, antyczny, wyciszony, jakby pewny swojego i spójny mimo tysięcy łączonych tu kultur. Nie ma szklanych wieżowców, niekończących się centrów handlowych, wyróżniających się wśród reszty budynków banków. Nowoczesność miesza się ze starym klimatem miasta w wyjątkowo ugodowy sposób i nawet szyldy sklepików z pamiątkami i tysięcy kawiarenek dodają tu uroku, dopełniając całości. Poza tym metro, metro którym dojedziesz praktycznie wszędzie.
Przez przypadek trafiłyśmy do włoskiej knajpy prowadzonej przez starszego Egipcjanina. Egipcjanin przygotował nam cudowną pizzę, lasagne, gulasz z groszkiem, a kelner polał lokalnej Grappy na koszt firmy. Do tego stwierdził, że skoro jesteśmy z Polski, to wypijemy całe 100ml na raz. Nie chciałyśmy szerzyć wizerunku Polaków pijaków, ale po kilku bajerach wypiłyśmy nie krzywiąc się zbytnio. Nie mogli wyjść z podziwu, więc Egipcjanin przyniósł jeszcze po naparstku swojej, własnoręcznie robionej, domowej wiśniówki, o konsystencji zdecydowanie gęstszej niż nasze. Cudowna :) Po czerech dniach zażywania uprzejmości i wiosennego klimatu, zderzenie z zimną polską rzeczywistością bolało więc bardziej niż myślałam. Fakt, że o trzeciej w nocy zmuszona byłam do spaceru na mrozie przyprawiał o dreszcze. -10 stopni? O 30 za mało! Wracamy, Paulino, wracamy.