Strony

Znowu gotuję

 I zapraszam na mój Instagram:

pl_foodie

Sylwia

Oslo


Godzina ósma rano. Jeszcze cztery godziny wcześniej wysiadłam z samochodu przed blokiem, wracając z pracy, a już lecę nad Bałtykiem, do Norwegii. Bilet lotniczy w obie strony tańszy niż bus dowożący nas do centrum Oslo. Dobrze jest mieć za współlokatorkę P., która w każdej wolnej chwili szuka tanich lotów. A może po prostu spotkałyśmy się w tym samym momencie życia - gdy chce nam się uciec gdzieś daleko od bezustannej harówki. Kierowcy busów czekających w momencie naszego przylotu na norweskim lotnisku to sami Polacy, czekają na Polaków i Polaków rozwożą po okolicznych wioskach, pod same polskie domy.  Byłam naprawdę zaskoczona.Wszystko przykrywa gęsta mroźna mgła, kłócąca się ze słońcem i zielonymi polanami, które widziałam przy lądowaniu. Docieramy do centrum, gdy już się ściemnia (a może od razu było dużo szarzej niż w Polce, sama nie wiem).
Wysiadamy w centrum i zaczynamy nasz długi spacer po miejscach, które chcemy zobaczyć. Bez konkretnego planu, z jedną, małą, niezbyt szczegółową mapą, przechodzimy wszerz całe Oslo. Przemarzamy do szpiku kości, jednocześnie zachwycając się skopanym we mgle centrum, poukładanymi ulicami i widokiem cudnych skandynawskich mieszkań zza niezakrytych niczym okien. O 22 zaczynamy szukać miejsca gdzie będziemy mogły przesiedzieć noc, jednocześnie zachowując siły na aktywny poranek (w przeciwieństwie do Rzymu, na nocleg w Oslo sobie nie pozwalamy). Jest czwartek, w Katowicach są studenckie czwartki, w Oslo też gdzieś muszą być studenci pijący na mieście zimne piwo. Znajdujemy bary pełne osób w średnim wieku, trzy McDonaldy, a w końcu trafiamy i na boczną, ukrytą w cieniu uliczkę, z której dobiega delikatna muzyka. Tak, to na bank będzie TO. Ulica idealna, taki bardziej klimatyczny, zatroskany o każdy szczegół, węższy odpowiednik katowickiej mariackiej. Rozkładamy się w ogródku, na krzesłach okrytych kocami, pod dającymi ciepło lampami i idziemy po coś do picia. Piwo kosztuje 78 koron norweskich (szybko przeliczam jaką imprezą zrobiłybyśmy z Pauliną na mieszkaniu za te pieniądze, hmmm, kupiłybyśmy za to w Polsce jakieś 18 piw...), kupujemy z bólem serca, bo dochodzi do nas, że przy tym jednym piwie na głowę będziemy musiały przesiedzieć przynajmniej trzy następne godziny. Wychodzimy po zamknięciu knajpy, mamy czas do 3:45 na otwarcie dworca kolejowego. Zauważamy furgonetkę i chłopaków wynoszących z niej sprzęt muzyczny i tak znajdujemy metalowe drzwi i oświetlony czerwonymi lampkami dziedziniec zakryty gigantycznym niebieskim parasolem. Prawie zasypiamy na miękkich kanapach dużego klubu. Zamawiamy kawę. Kawa to tak zwracający na siebie uwagę napój o 2 w nocy w ciemnym pubie, że nie uchodzi ani uwadze siedzących obok młodych pijanych norwegów ani dwóch blond lesbijkek. Polskę kojarzą z Lewandowskim i Szczęsnym. O czwartej, śpiące jak cholera lądujemy na dworcu i próbujemy się przespać na niewygodnych metalowych krzesłach. Dwóch młodych gości obok nieudolnie próbuje zwinąć blanta.
Przebudzam się gdy na dworcu tłoczy się więcej ludzi, umieram z zimna, więc idę z Dorotą po kanapki i kawę. Ósma rano, a na dworze jeszcze kompletnie ciemno. O dziewiątej zrywamy się po tym jak Laura zauważa niezwykle czerwone światło za oknami. Wychodzimy na zewnątrz i już wiemy, że musimy jak najszybciej znaleźć się nad zatoką. Tak zapierającego dech wschodu jeszcze nie widziałam. Wszyscy ludzie przechodzący deptakiem wzdłuż wybrzeża, nawet ci śpieszący się gdzieś z teczkami, nagle wyciągają telefony i robią zdjęcia. Rozgrzewający duszę poranek po tak mroźnej podróży. Zostaje nam jeszcze tylko 41 stolic Europy do zobaczenia.

Tysiąc pięćset siedemdziesiąt dwa

Owsianka z czekoladową odżywką białkową, kiwi, masłem orzechowym i nasionami konopi 🌱

Rzym

Dwa tygodnie temu odwiedziłyśmy Norwegię (o której będzie osobny wpis, bo nazbierałam sporo zdjęć/słów i potrzebuję dać im ujścia), ale zima to zdecydowanie nie nasza pora roku, więc postanowiłyśmy udać się na południe w poszukiwaniu wiosny. Nie musiałyśmy szukać daleko, znalazłyśmy ją w Rzymie, razem z mandarynkami na drzewach, rześką wonią świeżej trawy i piętnastoma stopniami na plusie. Tylko ludzie mieszkający w campingach obok, opatuleni zimowymi kurtkami, patrzyli na nas jak na wariatki. Śniadania na zewnątrz, a wieczorami picie wina na tarasie, to chyba niezbyt powszechna praktyka we Włoszech o tej porze roku.

Pomiędzy dwudziestoma kilometrami, które pokonywałyśmy rzymskimi uliczkami codziennie, zdążyłyśmy wypić kilkadziesiąt filiżanek najlepszej w moim życiu kawy (swoją drogą, tylko 1 euro za filiżankę!). Ta rozpuszczalna z zimnym mlekiem, którą siorpię teraz z dużego kubka, smakuje po przylocie o wiele wiele gorzej niż wcześniej. O ile na co dzień wcale nie pijam espresso, tam mogłabym żyć tylko nimi. Do tego ciepłe rogaliki z rozpływającą się nutellą i mogłam umierać.

Włosi nie śpieszą się nawet w stolicy. Celebrują. Co zresztą nieszczególnie mnie dziwi - przy takiej kawie... :D Nie widziałam ani jednego człowieka, który biegłby z papierowym kubeczkiem przez miasto, gdzie np. w Oslo, nikt z kubkiem nie siadał. Choć fakt, sam charakter miasta jest tu zupełnie inny, antyczny, wyciszony, jakby pewny swojego i spójny mimo tysięcy łączonych tu kultur. Nie ma szklanych wieżowców, niekończących się centrów handlowych, wyróżniających się wśród reszty budynków banków. Nowoczesność miesza się ze starym klimatem miasta w wyjątkowo ugodowy sposób i nawet szyldy sklepików z pamiątkami i tysięcy kawiarenek dodają tu uroku, dopełniając całości. Poza tym metro, metro którym dojedziesz praktycznie wszędzie.

Przez przypadek trafiłyśmy do włoskiej knajpy prowadzonej przez starszego Egipcjanina. Egipcjanin przygotował nam cudowną pizzę, lasagne, gulasz z groszkiem, a kelner polał lokalnej Grappy na koszt firmy. Do tego stwierdził, że skoro jesteśmy z Polski, to wypijemy całe 100ml na raz. Nie chciałyśmy szerzyć wizerunku Polaków pijaków, ale po kilku bajerach wypiłyśmy nie krzywiąc się zbytnio. Nie mogli wyjść z podziwu, więc Egipcjanin przyniósł jeszcze po naparstku swojej, własnoręcznie robionej, domowej wiśniówki, o konsystencji zdecydowanie gęstszej niż nasze. Cudowna :) Po czerech dniach zażywania uprzejmości i wiosennego klimatu, zderzenie z zimną polską rzeczywistością bolało więc bardziej niż myślałam. Fakt, że o trzeciej w nocy zmuszona byłam do spaceru na mrozie przyprawiał o dreszcze. -10 stopni? O 30 za mało! Wracamy, Paulino, wracamy.