Dawno miałam napisać relację z tego biegu, już trzy tygodnie minęły od mojej podróży do Krakowa. W tym czasie ukradkiem przemykałam pomiędzy lawiną pytań - zdawkową odpowiedzią, lekkim westchnieniem, smutnymi oczami. Nie, nie przebiegłam tych 42km. Z perspektywy czasu, cieszę się, że nie napisałam tego wpisu wtedy. Teraz emocje opadły, a ja w tej sytuacji nie widzę już tylko wad, ale też zalety. Nie wszyscy którzy wędrują są zagubieni, nie każdy który próbuje, jest przegranym. Sylwia, cholera, przecież masz to wytatuowane! Mimo wszystko, po tym weekendzie, przed popadnięciem w stan ocierający się o depresję, nie zdołałam się uchronić.
Start był spokojny, planowo, chwyciłam się grupy pacemakera na 4:30 i biegło się naprawdę dobrze. Nawet bardzo dobrze, aż do okolic 14km... Wtedy to zaczęłam mimowolnie zwalniać, a prawa noga z każdym krokiem coraz bardziej blokowała ruchy. W duchu zaczęłam błagać o powrót luzu w mięśniu, jak na złość jednak, dawna kontuzja dawała o sobie znać coraz bardziej. Od kilku miesięcy naderwany kiedyś mięsień kłuł na niektórych treningach, ale nie tak, jak w tym momencie. Tu ból się pogłębiał, a ja powoli, z coraz większym grymasem na twarzy, biegłam dalej. Kolejne metry ciągnęły się niemiłosiernie, a w mojej głowie toczyła się walka, gdzie po jednej stronie była wizja ukończenia maratonu, a po drugiej tylko ból, ból i ból. Od 15km biegłam pierwszy raz w życiu płacząc podczas biegu. Nie wiem czy powodem była już wizja zbliżającej się wielkiej porażki czy zablokowana noga. Dziękowałam sobie, że wzięłam okulary przeciwsłoneczne i że ludzie wokół nie widzieli mojego kryzysu. Nie należę do osób liczących na czyjekolwiek współczucie w jakiejkolwiek życiowej sytuacji. Na 16km minęła mnie grupa biegnąca na 4:45, założony plan był gdzieś daleko z przodu. W głowie zaczęła wirować myśl o pomocy medycznej, minęłam dwa miejsca, gdzie stali ratownicy, dopóki zdecydowałam się na skręcenie w ich stronę i jednocześnie pogodzenie się ze swoją porażką.
Wracając do momentu mojego siedzenia na brzegu drogi z ratownikami medycznymi: zobaczyłam wtedy biegnącą dziewczynę, która przyglądała mi się badawczo i nagle pomachała mi z wielkim uśmiechem na twarzy, krzycząc: "Dasz radę, Sylwia!". Podejrzewam, że to któraś z czytelniczek bloga, więc serdecznie ci dziękuję, nieznajomo. Wtedy, wiedziałam, że sobie nie poradzę, ale teraz, po tych dwudziestu dniach, mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że jednak dałam radę. "Każda porażka jest szansą, żeby spróbować jeszcze raz, tylko mądrzej." - powiedział Henry Ford. Nie myślę teraz o kolejnej próbie podejścia do maratonu, chyba to jeszcze za wcześnie, jednak stopniowo przerzuciłam się na siłownię i to tam spędzam teraz porównywalnie tyle czasu ile na bieganiu. Bieg jest dla mnie aktualnie spokojnym cardio uzupełniającym treningi. Na razie tak mi dobrze, ale i tak jeszcze nieraz zobaczycie mnie na starcie jakiś zawodów. Ja tak łatwo nie odpuszczam.
Piękne słowa! Normalnie aż się łezka w oku kręci :) Bardzo podoba mi się Twoje podejście!
OdpowiedzUsuńbardzo dobrze, że doszłaś do takich wniosków po czasie i po przemyśleniach. to normalne, że na początku czułaś nienawiść, chyba sama nie mogłabym przeżyć tego spokojnie, ale grunt to się uspokoić, wstać i podążać dalej za marzeniami. życzę powodzenia w dalszej drodze! nigdy nie rezygnuj z pasji :)
OdpowiedzUsuńDwa miesiące temu pojechałam na koncert. Ot, i założyłam złe buty. Ot, skręciłam kostkę. I olałam sprawę, noga była spuchnięta przez trzy dni, ale potem wszystko się wyprostowało. Próbowałam nawet biegać, nawet nieźle mi to szło, rowerem kręciłam kilometry na uczelnię i z powrotem, czasem nawet i po 30km dziennie. Tylko, że dwa i pół tygodnia temu... szłam, po prostu szłam i... znowu skręciłam kostkę. Pojechałam do szpitala, założyli mi półgips, za tydzień na kontroli okazało się, że dalej jest kiepsko, i teraz nogę mam w gipsie. Mam nadzieję, że ten tydzień, który mi z gipsem został, faktycznie będzie ostatni, i że lekarz zlituje się i da mi skierowanie na jakąś rehabilitację, bo mam wrażenie, że bardzo tego potrzebuje. Tylko, że teraz się wściekam - że kule, że nie ćwiczę, że nie mogę nawet wyjść na spacer. Uroiłam sobie, że na pewno utyłam już z 10 kilo, a sesja, która nadciąga nieubłaganie, wybitnie mojej głowie nie pomaga. Ale wiesz co? Kiedyś będzie dobrze.
OdpowiedzUsuńI wiesz? Cieszę się, że podjęłaś taką decyzję, jaką podjęłaś - nie naciskałaś, i uwierz, to Ci tylko wyjdzie na dobre. Zdecydowanie nie przegrałaś, pokazałaś swoją dojrzałość, a to naprawdę wygrana - nad samą sobą i własną ambicją. Zawsze Ci kibicowałam - a teraz, kiedy toczysz walkę silniejszą, niż ze swoim ciałem - bo ze swoim umysłem, kibicuję Ci jeszcze bardziej. Będzie świetnie, trzymam kciuki. :)
Jeżeli czujesz, że bieganie na czas Cię przytłacza, ale to kochasz... to nie rezygnuj. Biegaj bez czasomierza i określonej ilości km, tyle ile chcesz. Z resztą, przecież Ty to wiesz najlepiej :*
OdpowiedzUsuńJa dzisiaj wskoczyłam na bieżnie myśląc "2 razy po 5 min". Ustawiłam listę piosenek i zaczęłam biec. Po pewnym czasie dopadło mnie takie wielkie szczęście. Przyśpieszyłam do 13km/h i ostatecznie biegałam 20 min. Było niezwykle, i ten uśmiech na twarzy! Dziękuję Ci niezmiernie, bo to Ty i Twój blog rozbudziły we mnie tę pasję :)
Nic się nie stało Sylwiu !! Nic się nie stało po postu nic się nie stało !!
OdpowiedzUsuńtaka kontuzja, że kilka dni po maratonie biegasz i ćwiczysz? byłaś u lekarza? a może się do maratonu fizycznie nie przygotowałaś?
OdpowiedzUsuńRaczej bardziej psychicznie niż fizycznie. Lekarz powiedział, że to może wracać. Ratować mnie może tylko duuuuużo rozciągania. Noga się odzywa jak biegam dłuższe trasy, dlatego aktualnie lekko, bez liczników, gpsów i tylko wtedy, gdy mam ochotę :)
UsuńHej Sylwia! Kryzysy są wpisane w bieganie, a każdy sportowiec i trener wie, że nic na siłę, a największym złem jest bieganie z bólem albo doprowadzenie do bólu w czasie treningu. To nie Twoja psychika, to Twój organizm się zbuntował i powiedział 'nie', a Ty nie miałaś wyboru. Znam to uczucie, biegam od zawsze i przechodziłam różne porażki i załamania, ale zawsze po nich przychodzą zwycięstwa i euforie, przyjdą! Poza wszystkim, jesteś już na dobrej drodze...Maja
OdpowiedzUsuńZawsze jak nie wypali coś na co liczymy to musimy przejść małą żałobę. Najważniejsze, że dobre wnioski z tego wyciągnęłaś. Może faktycznie pora się trochę zdystansować do biegania. Zobaczyć, czego faktycznie oczekujesz od siebie względem niego. Sport jest fantastyczny, ale wtedy gdy dodaje nam skrzydeł, a porażki zachęcają do dalszej pracy. Gdyby nie budził emocji straciłby cały swój sens, urok.
OdpowiedzUsuńSię rozpisałam ;P
Mam nadzieję, ze wszystko sobie ułożysz, ja w ciebie wierzę! :D
I tak jesteś wielka! Głowa do góry! A siłownia to też koktajl endorfinow także będzie dobrze!!!
OdpowiedzUsuń